sobota, 30 kwietnia 2016

Piękności Pozorne

Reputacja Barcelony jako miejsca na rajskie wakacje, centrum kulturalnego i tysiąca innych sama napędza turystyczną machinę. Kolejne tabuny zapełniają ramble, ulice i pokątniejsze zaułki wraz z nadchodzącym sezonem - choć już teraz trudno poruszać się w weekendy po Dzielnicy Gotyckiej. Za to Las Ramblas czy otoczenie Sagrada Familia przypomina mrowisko niemal każdego dnia roku.
Masy szkodzą atmosferze i charakterności chyba każdego miejsca, jednym bardziej, innym mniej. Przewrotnie czyni to Barcelonę miejscem o wiele praktyczniejszym od reszty Hiszpanii. Jest molochem karmionym turystami i imigrantami cały rok, znalezienie pracy nie graniczy z cudem, a w większych firmach nierzadko panują standardy międzynarodowe, co pozwala organizować się o wiele sprawniej. Stałe godziny, brak spóźnień i brak siesty. Cóż jednak dzieje się z tą tak rozdmuchaną atmosferą stolicy Katalonii?
Gęsta zabudowa wciśnięta w wąskie, średniowieczne uliczki czyni ją niezdatną dla tłumów. Kompletnie nieadekwatne są pamiętające twarze tutejszych surrealistów bary i kawiarnie o powierzchni paru metrów kwadratowych, a także tajemniczość miasta, która broni się ostatkami sił i jest już wyłącznie umowna. Tak zwane ukryte bary, w teorii mające unikać przybyszów, stają się atrakcjami coraz to popularniejszymi. Wręcz zdarza się, że właśnie one stanowią główne punkty do zobaczenia dla niektórych grupek.
Zjawiskiem przykrym i przez wspomniany już układ Starego Miasta jeszcze nieprzyjemniejszym jest sława Barcelony jako miasta zabawowego. I tak trafiają tu grupy świętujące wieczory kawalerskie, fani piłki i postacie przypadkowe, a skuszone siłą nabywczą swojej waluty - najczęściej funta. Każdej nocy o porze dowolnej ściany zostają obsikane, gardła wrzaskiem zdarte a ulice zaśmiecone. Porzucone kebaby i alkohol porywają nocujący na ulicach. Pozostałości nocy zostają rozwłóczone jak padlina na całe dzielnice.
Po zjedzeniu i wypiciu trzeba zutylizować organiczny bagaż. Wiedziony pozorną godnością człowiek imprezujący nie zdecyduje się na oddanie moczu na środku deptaku - przyczajony jak tygrys zakradnie się w którąś z węższych ulic. Po nim zakrada się jeszcze kilkunastu. Parę godzin później poranna atmosfera przyprawia wstających do pracy o mdłości, niewprawionych o wymioty(fakt!). Zbawiciele miasta czyli śmieciarze, których zniknięcie na parę dni pogrzebałoby ludzi żywcem, nieraz i rano i wieczorem sprzątają, a następnie przepłukują szlaufem każdy zaułek. Wszystko wraca do akceptowalnej normy, by po nocy znów zamienić się w pobojowisko.
Czkawką odbija się to nie tylko atmosferze Barcelony - lokalni, zarówno świeżsi i starsi jawnie sprzeciwiają się dominującej formie turystyki. Z reguły jest to wyłącznie żywa niechęć - niepoparta niestety szerzej zakrojonymi inicjatywami. O tym za moment!
Miłego dnia!

niedziela, 17 kwietnia 2016

Duchoty Gotyckie

Na wyjście do Barri Gotic między godziną pierwszą i drugą środowej nocy zmusza nas siła wyższa - pobliski przystanek autobusowy i powrotny lot z Girony kompana. Uliczna pustka, typowa dla środka tygodnia, jest powierzchowna - miasto, zwłaszcza w jego pokątnej formie, jest bowiem nadal żywe.
Nasze facjaty muszą być charyzmatyczne, bowiem w ciągu paru minut zaczepieni jesteśmy kilkakrotnie. Ładnie uśmiechnięte panie oferują nam wejście do klubu z darmowym drinkiem i porywającym do tanecznego szału DJ'em, czający się na rogach Pakistańczycy usiłują sprzedać niedostępne już o tej porze piwo, a ci czający się jeszcze bardziej rzucają półsłówka o wątpliwej jakości marihuanie, haszyszu i kokainie. I tak uparcie będą twierdzić, że jest 'very good'.
Węższe uliczki Barri Gotic wydają się momentami bardziej klaustrofobiczne od Raval, najpewniej przez szarości tamtejszych budynków. W tym wrażeniu jest jednak coś atrakcyjnego - być może są to jaskrawe światła barów i klubów mącące poranne ciemności, wsparte łypiącymi znad naszych głów latarniami ulicznymi. Przechodzimy spokojnie od jednej wyspy świateł do drugiej w poszukiwaniu odpowiedniego przyczółku na przesiedzenie kilkudziesięciu minut i wypicie poczekalnego piwa. Bar nazywa się Judas, z zewnątrz prezentuje się skromnie, a w środku pustki. Nie namyślając się za długo lądujemy przy stoliku.
Wita nas drobny, starszy pan o ciemnych oczach, do tego serdecznie uśmiechnięty. Wyblakła czerwień świateł w lokalu wraz z postacią właściciela tworzy nieco groteskową atmosferę. Po podstawieniu nam dwóch butelek San Miguela staruszek wraca do swojego stolika, skąd z zaintrygowaniem obserwuje zdarzenia serwowane z odbiornika telewizyjnego w kącie knajpy. Zasugerowani robimy podobnie.
Nienaturalnie entuzjastyczna kobieta reklamuje stolik asekuracyjny pod prysznic. To dzięki niemu wszelkie niebezpieczeństwa zostają zażegnane, a radości spływającej po czaszce wody ma nie być końca. Ekstatyczne przedstawienie trwa parę minut, a ustępuje w końcu lokalnym programom śledczym. Po wstępnym opisie sprawy panel ekspertów zaczyna debatę, wpierw o pani wytruwającej trutką na szczury swoje koleżanki, a następnie o panu, który z nudów wybijał swoich sąsiadów młotkiem.
Parę minut tych neurotycznych bajek działa zniechęcająco. Głowa prędko pogrąża się w poszukiwaniu innych bodźców. Kręcę oczami, zatrzymując się co chwilę na pojedynczych miejscach w barze - to na szeregu pucharów między butelkami, pustym kartonie po piwie Judas, czy przybrudzonej szybie. Na ulicy łysiejący gość tłumaczy coś przez telefon. Tuż za nim na zupełnie przypadkowej sofie, która w niejasny sposób znalazła się w tym nieprzypadkowym miejscu, spoczywa para opróżniająca butlę czerwonego wina. Łysielec kończy rozmowę, wchodzi na moment do baru, dłuższą chwilę obserwuje zdarzenia w telewizji i po chwili wychodzi bez słowa. Staruszek żegna go zdziwionym wzrokiem, by po chwili znów zatopić się w narracji porannych programów morderczych. Chwilę później idziemy w ślady łysego, odstawiamy butelki na ladę. Właściciel serwuje na koniec miły uśmieszek i ciche, nieco zachrypnięte 'Adeu'.

poniedziałek, 28 marca 2016

Jardins de Rubió i Lluch

Dziś pada. No i jest to sytuacja zaskakująca, o którą nikt nie prosił, i z której nikt nie jest specjalnie zadowolony. Może poza ulicznymi naciągaczami - obwieszeni parasolkami krążą nawet po węższych przesmykach Starego Miasta, usiłując wyzbyć się swojego towaru. Przetaczają się tak od jednej grupy turystów do drugiej - okapturzeni w energicznym chodzie wyglądają z daleka niemal jak troglodyci z niektórych polskich osiedli. W ulewie można się więc nieco pośmiać - dodatkowo odświeży to też stęchłą, duszną atmosferę unoszącą się zazwyczaj nad tą częścią Barcelony.
Ale! Do rzeczy! W założeniu miałem nie pisać o pojedynczych miejscach, które skradają niesłusznie chwałę ludziom i ulicom. Zrobię jednak wyjątek od reguły, bo ogrody Jardins de Rubió i Lluch nie są miejscem zbyt obleganym(czemu najpewniej zawdzięczam mój zachwyt) a zdecydowanie wartym choćby przelotowej wizyty. I nie chodzi tu powierzchowną atrakcyjność ogrodów czy otaczających je instytucji naukowych, lecz unikalną atmosferę - odczuwalnie odmienną od większości zakątków w El Raval. Jaki jest sekret tej unikalności? Koniec końców jest to chyba banał - grube mury najzwyczajniej separują ją od hałasów Ciutat Vella. Czyni to Jardins de Rubio i Lluch miejscem o wręcz sakralnie zacisznym charakterze - wzbogaconym przewijającymi się przez to miejskie sanktuarium postaciami, a jakże.
Spacer odbył się wczesne popołudniem, bodajże środowym - i jak na luty wyjątkowo słonecznym. Wzbudzone dźwięki turystyczne, zbite z kompletnie już niejednorodnej mieszaniny języków giną. Ustępują ogrodowym szeptom, szmerom i nade wszystkim bezgłosom. A taki kontrast jest czymś bardzo zaskakującym w tym mieście o takich porach. Przypadkowe plakaty i szyldy sklepów znikają - równie nagle wyrasta murom otaczającym fontannę, niewielki gaj mandarynkowy i zlepek ciekawych osobników. Zamiera miejska gorączkowość, choć na pewno nie różnorodność.
Oparty o jedno z drzewek podstarzały metalowiec otwiera puszkę, już z daleka wyglądającą na znajomą. Jak się okazuje - z seryjnym piwem jednego z hiszpańskich marketów, dosyć popularnym - przy okazji też najtańszym. Po serii głębokich łyków zgniata pojemnik i wrzuca go do woreczka zatkniętego na gałęzi. Puszka uderza głucho w dno stłumiona garścią popiołu i zużytymi filtrami, za co odpowiedzialna jest para nieopodal zajmująca się skrętem. Ona pali, a on błądzi palcem po mapie Barcelony i energicznie próbuje coś wytłumaczyć - chyba po holendersku. Przed samym wejściem do biblioteki gromadka turystów w skupieniu słucha przewodniczki dyktującej garści historycznych faktów o okolicy. Sprawiają wrażenie wyjątkowo mało, jak na tutejszych turystów, panoszących się. Po chwili odchodzą, robiąc przed samym wyjściem obowiązkowe zdjęcia.
Wszystko dzieje się przy akompaniamencie gitary, na której gra pan przypominający Phila Collinsa, choć wychudzonego, i o nieco ciemniejszej karnacji. Kilkanaście minut bawi się wariacją jednej z Gymnopedies Erica Satie, co tylko potęguje niepokojąco spokojną atmosferę. Z kątów dziedzińca wyłaniają się co rusz schowane na pierwszy rzut oka postacie. Oczarowane dzielą się z grajkiem drobnymi - bardzo, jak na tutejsze standardy, hojnie.

sobota, 19 marca 2016

Dziewczęta pracujące

O usługach seksualnych w Barcelonie wspomina się często, i nie są to wspominki przesadzone. Prostytucję i osoby powiązane widać, dosyć zresztą wyraźnie, bez czajenia się w cieniu. Każdego dnia po zmroku struktura grup na ulicach Raval ulega drobnej zmianie - naciągacze ze sklepów z pamiątkami ustępują naciągającym do tego i owego dziewczętom.
Jeszcze parę lat temu jawność tej sytuacji była problematyczna - pałętając się po bardziej przypadkowych ulicach El Raval szansa na spotkanie turysty i kurtyzany w chwili uniesienia była stosunkowo wysoka. Obecnie nie wydaje się to czymś przytłaczającym, co potwierdzają lokalni i moje spacery - nie miałem przyjemności natknąć się na kopulujące parki, a zazwyczaj trafiam do miejsc niewybrednych. Tym niemniej - prostytucja jest nadal obecna i ma się dobrze, a wszelkie działania lokalnych władz raczej dążyły i dążą do jej unormowania i złagodnienia niż rzeczywistej likwidacji. Głos samych kurtyzan jest w dyskusji istotny, i do tego często zabierany. Łączą się nawet w zorganizowane grupy , jak choćby Putas Indignadas, domagające się swoich praw w razie dowolnej sytuacji awaryjnej. Aktualnie, podobnie jak z dystrybucją marihuany, całość nie jest ani legalna, ani zakazana. Burdele funkcjonują jako kluby i całość lokuje się komfortowo w szarej strefie. Pomijając zamtuzy bez klubowej nazwy, ukryte gdzieś... w ciemnej strefie szarej strefy?
Jak to wszystko wygląda na co dzień? W gruncie rzeczy dosyć przyjaźnie. Dziewczyny zaczepiają potencjalnych klientów bezpośrednio, ale na pewno nie nachalnie. Stroje wcale nie są za skąpe, choć wystarczająco sugestywne, żeby wiedzieć z kim ma się do czynienia - za różowy szalik, za dużo cekinów na kurtce albo zbyt świecące buty nie pozostawiają złudzeń. Rozmowy z panami przeprowadzane są bardzo łagodnie i niewulgarnie. Z reguły to sami turyści bywają przykrzy i nieraz stroją sobie żarty, co przyzwyczajone już kurtyzany puszczają mimo uszu i wracają do swoich poszukiwań. Przy okazji samej namowy do nierządu frajda jest już niezgorsza, bo odzywki dziewcząt nieraz porażają fantazją. Zestaw odzywek jest do tego dostępny w co najmniej dwóch, czy trzech językach. Od delikatniejszych, jak metafory krążące wokół ognia(mój faworyt: Come on baby, light my fire) po bezpośrednie onomatopeje, np. 'bum bum bum?', ze zdecydowanym znakiem zapytania na końcu. Atmosfera bywa więc komiczna, i do tego zaskakująco sympatyczna! https://www.youtube.com/watch?v=yl8OUZX-7KA

niedziela, 13 marca 2016

Opary - część 1

Inną formą ucieczki od nieraz przytłaczającej, miejskiej atmosfery jest skrycie się w jednym z tak zwanych 'cannabis clubs'. Nie są one wcale katalońską wersją holenderskich coffee shop'ów. Skutecznie schowane, z reguły za podwójnymi, czy nawet potrójnymi drzwiami 'kluby'  są wynalazkiem przeznaczonym wyłącznie dla mieszkańców Barcelony. Kupujący są członkami, a cena to wysokość składki na działalność klubu - każdy stowarzyszony ma swoją kartę, po której jest identyfikowany przy każdorazowym wejściu. Pod kontrolą jest także kupowana ilość, czasami obciążona miesięcznymi limitami. Oferta jest zazwyczaj dosyć różnorodna - niezależnie od klubu zawiera przeważnie parę odmian konopi i oręż cięższy w postaci haszyszu, wosku i innych wymysłów. 
Takie to właśnie kluby.

Sama formuła dosyć skutecznie redukuje skalę narkoturystyki, przynajmniej tej zakręconej wokół samej marihuany. Redukcja nie oznacza jednak eliminacji. Przy dobrych wiatrach niektóre z klubów, naliczając przy tym abstrakcyjniejsze kwoty za wejście i oferowane produkty, przyjmą też jednorazowych delegatów. Sama konsumpcja w miejscu publicznym grozi wysokimi karami, co nie wzbudza paniki, ale budzi już skłonność do dyskrecji. Stąd też kluby, prócz dystrybucji, zapewniają tymczasowe zakwaterowanie i przyjemną atmosferę.


***

Wyruszam z jednym ze współlokatorów. Wciskamy podniszczony dzwonek, trzymający się muru już ostatkiem swoich sił. Przez przyciemnianą szybę dostrzegam delikatny ruch zasłonek. Drzwi otwiera mi gość o facjacie klubowego bramkarza i podobnej zresztą ogładzie. Wyróżnikiem jest tylko głowa obtoczona dredami i ociężalszy niż u tamtych wzrok. Po wstępnym oględzinach dowodu osobistego i krótkiej rozmowy potwierdzającej względną stałość pobytu w Barcelonie, wpuszcza nas z przedsionka do pomieszczenia głównego już z wyrobionymi kartami klubowymi. Pierwszą rzeczą rzucającą się w oczy jest rzut wolny. Jak to zazwyczaj bywa niemal w każdym lokalu, pojawia się bezlitosna piłka nożna. Projektor zawieszony nad drzwiami wyświetla mecz ligi hiszpańskiej, który skupia na sobie zdecydowaną większość uwagi obecnych. Goście siedzą na czerwonych sofach, wyglądających solidnie, choć pełnych też wypalonych dziur. Obecni od czasu do czasu rzucają mętne spojrzenie na wchodzących, po czym znów zapadają się w czerwoną otchłań kanap i ferwor odbywającej się gry. Z radyjka za barem nieśmiało wydobywa się bliżej niezidentyfikowany reggae rap. Krótko ostrzyżony pan o statecznym spojrzeniu segreguje szkatułki ze swoją ofertą. Tuż za nim majaczy lodówka z puszkami napojów grzecznych i  wyskokowych, a także nabazgrany na kartonie cennik. Odrywa się na moment od swojego zajęcia i rzuca nam pytające spojrzenie. Pada któryś z kolei gol, w klubie momentalnie wzrasta wrzawa.

                                                                               ***

Miejsce z obrazka powyżej już nie istnieje. W ciągu ostatniego tygodnia zamknięto rzekomo 6 stowarzyszeń, nieźle wystraszając przy tym całą resztę. Powodem była zbyt łagodna kontrola klienteli - i rzeczywiście, słowne poświadczenie że jest się mieszkańcem Barcelony było jedynym kryterium przyznania członkostwa. Tymczasem powinno wymagać się kontraktu na mieszkanie albo któregoś z hiszpańskich numerów identyfikacyjnych - dowód osobisty czy paszport swojego kraju nie są wystarczające.
Służby mają oko na te działalności. Lokalne stowarzyszenia, które przetrwały czystki nie pozwalają na kupno i  wynos - każą zostawać w lokalu, chociaż na te 20-30 minut, żeby przypadkowa policyjna czujka nie zauważyła teatrzyku. Czas pokaże, czy jest to tylko chwilowa gorączka czy trwalsze wzburzenie.

sobota, 12 marca 2016

Postacie Marketu, Twarze przy Barze


Pierwsze dni pobytu przemijają na wizytach w urzędach, miejscu pracy i lokalnych marketach. Te ostatnie są zazwyczaj prowadzone przez migrantów z Bangladeszu, Pakistanu, Indii a czasem też Chin. Brak kamer i bramek obciąża odpowiedzialnością za bezpieczeństwo zasoby ludzkie. Pracownicy nieraz przechadzają się między półkami, surowo mierząc wzrokiem klientów w poszukiwaniu potencjalnych zagrożeń dla biznesu. Zdarza się, że dla świętego spokoju każą wchodzącym zostawiać torby i inne pojemniki za kasami przy wyjściu. Postacie znane już właścicielom z twarzy i skłonności do przywłaszczania sobie zagubionych warzyw i owoców są bezwzględnie wyrzucane. 



Wygnańcy decydują się nierzadko na spoczynek pod sklepem, gdzie siłą charyzmy próbują przekonać przechodniów do złożenia datku. Towarzystwo czworonogów łypiących słodko oczętami jest chyba najbardziej pomocne, niektórzy przygotowują również prośby pisemne - od bardziej dramatycznych po wesołkowate , choćby 'For drugs&hookers'. Wśród tych widywanych częściej w El Raval nie brak postaci trudnych do sklasyfikowania, jak łysielec o mimice mnicha obwieszony ikonami różnych osobistości świata chrześcijańskiego. Szczególnym szacunkiem darzy Matkę Boską, która pojawia się co najmniej trzykrotnie. Misę na darowizny nosi w formie naszyjnika. Stosik drobnych w środku jest zwykle imponujący - ekscentryczny wygląd zdaje się więc kruszyć serca darczyńców.



Uliczne ubóstwo jest dostrzegalne zarówno w Raval, jak i w całej Barcelonie. W tak dużym wymiarze jest po pierwsze zjawiskiem, do którego można momentalnie przywyknąć; po drugie - ilość przypadkowych postaci przebywających w mieście czyni różne formy ulicznego oszustwa dobrą sposobnością dla lokalnych naciągaczy. W tym udawanie żebraków, co jest solą w oku turystów, mieszkańców, a przede wszystkim tych w rzeczywistej potrzebie.



Niedola uliczna ciemięży nie tylko samych bezdomnych. Za dnia grupy czarnoskórych handlarzy mierzących się z rynkiem na deptaktu Las Ramblas chowają się niekiedy w wąskich przesmykach El Raval. Handlują butami, okularami, zegarkami czy drobnymi pamiątkami. Rozłożenie się na głównym deptaku Barcelony nie jest jednak w pełni legalne, więc często rozpędzani są przez funkcjonariuszy patrolujących ulice. Towar jest zwijany w mgnieniu oka - płachta, na której leżą pary podrabianych adidasów, jest tak naprawdę ściąganym workiem, wygodnego właśnie ze względu na okazjonalne ucieczki - jeśli nie w skryte ulice Raval, to do podziemi stacji metra, Liceu, Drassanes czy Placa Catalunya. Ucieczka jest tylko momentem oddechu. Po przejściu patroli i wstępnym zwiadzie sprzedawcy wracają do żmudnej walki z z ulicznym rynkiem.




Wielu miejscowych decyduje się na separację od gorzkawych scen ulicznych i od rana do wieczora przesiaduje w tutejszych lokalach. O ile postacie kręcące się po brukach Raval są niezbitym dowodem na kosmopolityczność dzielnicy, tak goście barów nierzadko są grupami jednonarodowymi. Błędem byłoby jednak stwierdzenie, że ujmuje to tym miejscom różnorodności.




                                                                           ***
Ruda pani w fartuchu wzdycha ciężko. Zdziera nasty już w ciągu ostatniego kwadransu płat wędliny z pociesznie dyndającej nad barem świńskiej nogi. Krążący nad kuflami piwa i talerzami kanapek kawał truchła nie wydaje się przeszkadzać zapatrzonym w telewizor gościom. Wyglądający na równie dumnego, co znużonego starszy pan w kaszkiecie zamawia kolejne bocadillos, nie dając karczmarce chwili wytchnienia. Kolejne kęsy przerywa okazjonalnie niechlujnym łykiem piwa, którego resztki spływają po siwym, stalinowskim wąsie. Wszyscy siedzą na barowych taboretach w niemałym ścisku, bo lokal, jak na te sześć czy siedem obecnych, nie pozwala na wiele komfortu. Każde oczęta w skupieniu obserwują zawieszony przy suficie odbiornik telewizyjny, emitujący akurat któryś z setek epizodów hiszpańskiej telenoweli. Jeden z panów w podniszczonej skórze miewa ataki pomrukiwania niejasnych sformułowań, co wywołuje wśród gości niemałą konsternację. Co któryś atak przypomina sobie jednak o rozeznaniu terenu, obróceniu głowy i spojrzeniu w każdą parę oczu. Towarzyszący temu oglądowi serdeczny uśmiech uspokaja wszystkich, wstępnie obruszonych szaleńczym gadaniem do siebie. Ekscentryk zostaje ciepło zaakceptowany.

                                                                          ***

Po wielokrotnym przejściu koło lokalu okazuje się, że twarze i rozkład miejsc są z reguły niezmienne. Te same postacie jedzące te same kanapki o tym samych porach i na tych samych stoliczkach oglądają, niemal codziennie, tę samą telenowelę. Facet gadający do siebie dalej gada, a pan z wąsami wygląda na nieustannie znużonego. Rytm jest utrzymywany.

wtorek, 8 marca 2016

Pierwsze widzenie

Los zdecydował, że z dziewiczą wizytą wstąpiłem w gościnne progi Raval od wschodniej strony ulicy Carrer Nou de La Rambla. Przy okazji była to możliwość  do zobaczenia Palau Guell Gaudiego - jednej z popularniejszych atrakcji  w okolicy. Posiadłość w wymyślnym stylu katalońskiego architekta zamknięta jest w kordonie miejsc barwnych, choć zdecydowanie ujmujących jej secesyjnej szykowności. Z prawej nieustannie czynny supermarket cieszy się ciągłymi wizytami klienteli, która nieraz decyduje się  na przejście na lewo od Palau Guell - do barów nazwanych fantazyjnie A la Turca czy  Księżycem Stambułu. Mimo bliskości kontenerów bywa , że pozostałości posiłków i napitków lądują na murach posiadłości lub w jej pobliżu. Towarzyszący temu gwar nieraz budzi tułaczy śpiących w nawie z bankomatem. Tych parę osób, ciasno opatulonych kocami i śpiworami, rzuca czasem niejasne, choć najpewniej obraźliwe uwagi do rozwrzeszczanego towarzystwa.

Za zagubionym turystą z Azji  maszeruje skąpo odziana dama. Używając mieszanki hiszpańskiego i angielskiego opowiada o budzeniu żywiołu ognia w którymś z tutejszych burdeli. Pan z Azji jest niewzruszony i zapewne też nie do końca świadom sytuacji - z zagubioną miną odchodzi w stronę La Rambla. Po chwili jego sylwetka zanika i w końcu ginie pochłonięta przez tłum. Od strony deptaku okupowanego tak za dnia, jak i w nocy, czuje się niesłabnącą siłę huku tabunów turystów. Tworzy to wrażenie względnego spokoju w otoczeniu Palau Guell.
Mącąc wzrokiem po  kamienicach wokół zauważam malunek kobiecej postaci, o nieco syreniej formie, zręcznie wkomponowany w zagłębienia po zdrapanym tynku. Któryś przechodzień poniesiony duchem wieczornej fiesty wysikuje się śmiało na dzieło sztuki, podkuszony być może morskimi skojarzeniami. Okazuje się, że duszący zapach, na który nie zwróciłem dotychczas uwagi, był w głównej mierze właśnie uryną. Odchodzę dalej w poszukiwaniu swojego lokum. Wraz z wkroczeniem w jedną z bocznych uliczek zapach moczu ustępuje bliżej nieznanym aromatom chińskiego lokalu, goszczącego dwie niewyraźne postacie w dredach. Oferta na ulotkach rozrzuconych wokół nie wydaje się bogata, choć różne wersje sałatki z glonów wyglądają akceptowalnie.


Właściciel nie odbiera.  Lokuję się w drzwiach kamienicy, siadając na jednym z plecaków. W scenie we wrotach tkwię ja z bagażami wraz z rozbitym w mak telewizorem tuż obok. Na podniszczonym fotelu parę metrów dalej śpi posiwiały już brodacz w płaszczu przeciwdeszczowym, przewracający nerwowo głowę, to w lewo to w prawo. Z balkonu nade mną wydobywa się nagła fala krzyków w bliżej niezidentyfikowanym języku, równie nagle przestaje, ustępując rytmicznemu chrapaniu śpiącego i wciąż donośnym dźwiękom La Rambla. Spomiędzy kontenerów na końcu ulicy wyskakuje czarny kot, by po momentalnej  kakofonii dzikich wrzasków zostać pogonionym przez innego, o nieco jaśniejszej maści. Zwierzęta znikają za zakrętem, A wśród dźwięków ulic znów pozostaje śniący na fotelu jegomość i sięgający z oddali gwar La Rambla. Z opresji polegiwania w drzwiach wyratował mnie wracający akurat współlokator.

Po ciepłych przedstawieniach, zostawieniu toreb oraz konsumpcji ostatniej kanapki i niedojedzonego w samolocie batona ruszam na ostatnią, przedsenną wycieczkę. W miejscu z kontenerami, skąd przed kwadransem wyłoniły się koty, dwóch osobników śpi na zżółkłym materacu. Przykryci solidnym, choć podziurawionym gdzieniegdzie kocem, wyglądają w swoim śnie wyjątkowo beztrosko. A noc, jak na lokalne standardy, jest niewątpliwie chłodna. Tuż za zakrętem lokalny bar pulsuje życiem. Przy akompaniamencie mniej i bardziej znanych utworów, najpewniej z końcówki ubiegłego wieku, grupa osób sączy sangrię z plastikowych kubków.  Knajpa jest  zbiorowiskiem butelek, zestawu trzech kegów, zlewu i lady wbitych wręcz w mur - goście siedzą na zewnątrz otoczeni prowizorycznymi ścianami z plastikowej folii. Gdy tylko natężenie przy barze ustępuje, barman przeskakuje przez ladę i odbiega w stronę La Rambla przywabić więcej spragnionych postaci. Te już odpowiednio napojone oddalają się niekiedy za potrzebą. Idą w głąb uliczki, kuszone zapewne drwiącym napisem 'public toilet' na jednym z murów nieopodal. Wiedziony sennością wracam do mieszkania zregenerować siły.


blog search engine
blog search engine