poniedziałek, 28 marca 2016

Jardins de Rubió i Lluch

Dziś pada. No i jest to sytuacja zaskakująca, o którą nikt nie prosił, i z której nikt nie jest specjalnie zadowolony. Może poza ulicznymi naciągaczami - obwieszeni parasolkami krążą nawet po węższych przesmykach Starego Miasta, usiłując wyzbyć się swojego towaru. Przetaczają się tak od jednej grupy turystów do drugiej - okapturzeni w energicznym chodzie wyglądają z daleka niemal jak troglodyci z niektórych polskich osiedli. W ulewie można się więc nieco pośmiać - dodatkowo odświeży to też stęchłą, duszną atmosferę unoszącą się zazwyczaj nad tą częścią Barcelony.
Ale! Do rzeczy! W założeniu miałem nie pisać o pojedynczych miejscach, które skradają niesłusznie chwałę ludziom i ulicom. Zrobię jednak wyjątek od reguły, bo ogrody Jardins de Rubió i Lluch nie są miejscem zbyt obleganym(czemu najpewniej zawdzięczam mój zachwyt) a zdecydowanie wartym choćby przelotowej wizyty. I nie chodzi tu powierzchowną atrakcyjność ogrodów czy otaczających je instytucji naukowych, lecz unikalną atmosferę - odczuwalnie odmienną od większości zakątków w El Raval. Jaki jest sekret tej unikalności? Koniec końców jest to chyba banał - grube mury najzwyczajniej separują ją od hałasów Ciutat Vella. Czyni to Jardins de Rubio i Lluch miejscem o wręcz sakralnie zacisznym charakterze - wzbogaconym przewijającymi się przez to miejskie sanktuarium postaciami, a jakże.
Spacer odbył się wczesne popołudniem, bodajże środowym - i jak na luty wyjątkowo słonecznym. Wzbudzone dźwięki turystyczne, zbite z kompletnie już niejednorodnej mieszaniny języków giną. Ustępują ogrodowym szeptom, szmerom i nade wszystkim bezgłosom. A taki kontrast jest czymś bardzo zaskakującym w tym mieście o takich porach. Przypadkowe plakaty i szyldy sklepów znikają - równie nagle wyrasta murom otaczającym fontannę, niewielki gaj mandarynkowy i zlepek ciekawych osobników. Zamiera miejska gorączkowość, choć na pewno nie różnorodność.
Oparty o jedno z drzewek podstarzały metalowiec otwiera puszkę, już z daleka wyglądającą na znajomą. Jak się okazuje - z seryjnym piwem jednego z hiszpańskich marketów, dosyć popularnym - przy okazji też najtańszym. Po serii głębokich łyków zgniata pojemnik i wrzuca go do woreczka zatkniętego na gałęzi. Puszka uderza głucho w dno stłumiona garścią popiołu i zużytymi filtrami, za co odpowiedzialna jest para nieopodal zajmująca się skrętem. Ona pali, a on błądzi palcem po mapie Barcelony i energicznie próbuje coś wytłumaczyć - chyba po holendersku. Przed samym wejściem do biblioteki gromadka turystów w skupieniu słucha przewodniczki dyktującej garści historycznych faktów o okolicy. Sprawiają wrażenie wyjątkowo mało, jak na tutejszych turystów, panoszących się. Po chwili odchodzą, robiąc przed samym wyjściem obowiązkowe zdjęcia.
Wszystko dzieje się przy akompaniamencie gitary, na której gra pan przypominający Phila Collinsa, choć wychudzonego, i o nieco ciemniejszej karnacji. Kilkanaście minut bawi się wariacją jednej z Gymnopedies Erica Satie, co tylko potęguje niepokojąco spokojną atmosferę. Z kątów dziedzińca wyłaniają się co rusz schowane na pierwszy rzut oka postacie. Oczarowane dzielą się z grajkiem drobnymi - bardzo, jak na tutejsze standardy, hojnie.

1 komentarz:

Polenka pisze...

Bardzo chciałabym odwiedzić Barcelonę. Bardzo podobają mi się hiszpańskie miasta, ludzie i klimat.